czwartek, 28 października 2010

Otwartość i Przestrzeń


Dzięki uprzejmości red. Anny Makochonik, zamieszczam wywiad, który ukazał się w Mieście, w wydaniu z 29 października-4 listopada. [Tekst nie podlegał autoryzacji, moje uzupełnienia w istotnych kwestiach w ramkach]:

Rozmowa z Gallem Podlaszewskim, architektem, animatorem Pecha Kuchy (PK)
Skąd Pecha Kucha wzięła sie w Koszalinie?
– Ktoś do mnie napisał, anonimowo, że warto byłoby zrobić coś takiego w naszym mieście. Poszedłem z tym do Klubokawiarni BeWuA, pomysł się spodobał. Pierwsza Pecha Kucha, kwietniowa potwierdziła, że to świetna sprawa.
Byłeś na Pecha Kuchach organizowanych w innych miastach?
– Nie, ale kilka znajomych było, m.in w Gdańsku czy Poznaniu. Korzystałem też ze strony oficjalnej www.pecha-kucha.org.
Jak to się stało, że zostaliście włączeni do globalnej sieci jako jedne z 8 tylko polskich miast?
– Jest prowadzona rzetelna weryfikacja. Zanim przystąpiłem do organizacji PK, musiałem dokładnie napisać, dlaczego Koszalin miałby brać w tym udział, czy mamy odpowiednie miejsce – najlepiej gdzie się „pije i myśli". BeWuA spełnia to kryterium. Po każdej PK raportujemy jej przebieg, jest blog na żywo, a najlepsze
prezentacje trafiają na stronę oficjalną. Cały czas jesteśmy w kontakcie z Tokio. Mamy też możliwość wglądu w inne miasta. Generalnie w Polsce to się dobrze przyjmuje, tak jak u nas, co widać było w poniedziałek.
Jaka jest definicja PK?
– Pecha Kucha dosłownie oznacza gadu-gadu. Z kolei mechakucha oznacza coś zwariowanego, chaotycznego. Więc jest to luźna, spontaniczna prezentacja, której naczelną zasadą jest otwartość. Każdy może wyjść przed ludzi i pokazać co chce. Jest to też fantastyczna okazja do wyłapywania ciekawych ludzi. Naczelnym kryterium jest otwartość.
A gdyby zgłosił się do was ktoś np. z manifestem nacjonalistycznym, też mógłby wystąpić?
– Ta idea opiera się na szeroko pojętym zaufaniu. Zasady są znane ogólnie, nie mamy wglądu w prezentacje. Sądzę, że jeśli ktoś chciałby pokazać coś zupełnie przeciwstawnego przyjacielskim założeniom PK, to nie zostałby przez tę społeczność przyjęty. Mógłby zostać dopuszczony do głosu, ale niekoniecznie wysłuchany. W Koszalinie mamy problem z niedoborem ludzi. W Warszawie czy Łodzi są preselekcje. Dla nas każda osoba jest cenna. Za pierwszym razem było 12, drugim 8, a teraz 5 prezentacji [8, 12, 6 - GP]. Strasznie fajnych zresztą.
Co ludzie pokazują?
– PK wyszła ze środowiska architektów i designerów, więc przeważnie są to rzeczy związane z projektowaniem. Teraz bardziej wymieszane. U nas był np. marynarz, który usłyszał o PK, zeskanował zdjęcia z całego świata i powalił wszystkich na ziemię, albo kandydat na prezydenta (Artur Wezgraj – dop.am). Najstarsza peczakczanka, nie w Polsce, 70-letnia kobieta pokazała swoje czekoladowe wypieki.
Mnie najbardziej ujęła atmosfera PK. Co ciekawe, autonomiczni i nastawieni krytycznie zazwyczaj odbiorcy sztuki, tu zebrani w dwustuosobowej komunie są entuzjastyczni wobec wszystkiego, co widzą. To fenomen. Na czym on polega?
– Nawet autorzy PK nie sądzili, że ich pomysł tak się rozsieje po świecie. Dziś miast PK jest ponad [prawie] 400! To dowodzi, że formuła jest uniwersalna. Chodzi o zainteresowanie czymś nowym, a to już zakłada nastawienie na odbiór, a nie krytykę. Siedzimy wszyscy w jednym czasie, w jednej sali, w Koszalinie dodatkowo na ziemi, co też zmienia perspektywę, bo jesteśmy trochę jak dzieci. Docenia się odwagę prezentujących, często niedoświadczonych w wystąpieniach publicznych.
Z jednej strony jest to swobodna forma, ale z drugiej jednak skodyfikowana. Może ludzi kręci połączenie czegoś otwartego w formie, ale też dającego poczucie przynależności do grupy, wspólnoty, elity, która jest na coś umówiona.
– Myślę, że tak. PK jest też pomysłem na zespolenie środowisk kreatywnych w Koszalinie. Kiedy tu wróciłem po studiach, zauważyłem masę rozproszonych grupek ludzi, między którymi nie było żadnego przepływu informacji. A tu wszyscy na równych zasadach jesteśmy społecznością.
fot.Kamil Jurkowski
Masz ambicję stworzyć środowisko twórcze?
– By cokolwiek działo się w skali miasta, i by mogło ono artykułować swoją tożsamość, muszą być ludzie, którzy się znają, są otwarci, i z których wiedzy i doświadczeń można wspólnie korzystać. Wtedy da się działać razem. Każde miasto tego potrzebuje. Będę się cieszył, jeśli na gruncie tego co dziś robimy, dojrzeje coś większego, jakaś zintegrowana społeczność.
Podróżujesz, jesteś aktywny, dlaczego mieszkasz w Koszalinie?
– Pod koniec studiów w Warszawie tak tęskniłem za Koszalinem, że mi się śnił po nocach. Uważam że miasto ma olbrzymi potencjał, ale trzeba dużo wysiłku, żeby tu się coś działo. Jest unikatowe, choćby ze względu na położenie, bliskość morza. Praktyka światowa mówi, że małe miasta mają rację bytu. Studiuję w Weimarze, które ma 65 tysięcy mieszkańców. To przykład miasta, które potrafi wykorzystywać swoje atuty.
Paradoksalnie zaletą Koszalina może być to, że wielu rzeczy tu nie ma. A skoro nie ma, to mogą powstać.
– Dokładnie. Czuć u nas tę atmosferę zapotrzebowania. Krytycznie muszę odnieść się do władz Koszalina, które chcą chyba zrobić wszystko, by uczynić miasto prowincjonalnym. Tu naprawdę są możliwości, choćby przez to, że mamy Politechnikę, a na niej [mnóstwo kreatywnych studentów wydziału] wydział wzornictwa. Ale trzeba się w tym przypadku otworzyć, a nie udawać otwartych.
Zmienić trzeba mentalność czy przestrzeń?
– Przede wszystkim mentalność. Ludzie muszą być gotowi na zmiany i chcieć ich. Myślę, że warto też podróżować, żeby podpatrywać rozwiązania, a potem wykorzystywać tę wiedzę tu.
A przestrzeń?
Oczywiście też. Sama w sobie jest inspirująca. Warto ją kształtować, tworzyć jej rozpoznawalne znaki. My na razie chwalimy się tym, że mamy Emkę i Forum. To są nasze marki. Myślę, że stać nas na więcej i to jest przed nami, pytanie czy za pięć czy dziesięć lat.
Jakie zjawiska obserwowane w innych miastach warto zastosować, np. u nas?
– Choćby idea „shared space" – dzielenie się przestrzenią i likwidowanie barier. Czyli: samochody jadą 30 km/h, ludzie spacerują, rowery jeżdżą szlakami. Następują dzięki temu niespodziewane interakcje. U nas jest odwrotnie: bariery, pomysły nietrafionych inwestycji, jak np. budowanie tunelu pod [przed] dworcem. W Weimarze np. stawia się też na naukę. U nas oprócz budowanej hali widowiskowo-sportowej nie ma żadnej polityki wykorzystania potencjału Politechniki, budowania jej jakości. [chodziło mi o czytelną politykę rozwoju miasta w oparciu o potencjał generowany przez Politechnikę i na odwrót: rozwoju Politechniki w oparciu o potencjał miasta]
Pytanie też, gdzie jest 20 tysięcy studentów tej uczelni? Bo w mieście ich nie widać.
– Tak, i to jest dobre pytanie, zwłaszcza w przypadku tak małego miasta. To olbrzymia rzesza ludzi, która powinna je wypełniać. Tymczasem campus rozwija się w stronę lasu, więc znowu odciąga młodych od centrum. Na razie idzie to w kierunku modelu amerykańskiego: uczelnia, wokół parkingi, wszystko w jednym miejscu. Ja się temu modelowi sprzeciwiam, bo on nie służy integrowaniu się miasta. Stawiamy na politykę sprzyjania samochodom, więc nie dziwmy się, że miasto coraz bardziej się korkuje.
Jesteś współautorem projektu zakładającego w dużym skrócie przebudowę centrum miasta. „Warsztat Koszalin" zakładał przeprowadzenie eksperymentu z zamknięciem kilku ulic wokół ratusza, ale utknął. Dlaczego?
– Ciągle trafiamy na opór władz Koszalina. Sprzyjał nam prezydent Krzysztof Hołub, teraz znów stanęliśmy z tym projektem w miejscu. Trzeba władze zapytać, dlaczego chcą trwać przy stanie obecnym, który nikogo nie zadowala. Przed wyborami nikt decyzji w naszej sprawie nie podejmie.
Ja dość sceptycznie patrzę na projekt robienia deptaku w centrum. Ogromna inwestycja, duży opór mieszkańców...
– Chciałbym coś sprostować. Ja się skłaniam ku koncepcji spowolnienia ruchu, a nie komunikacyjnego zamknięcia centrum. Chodzi o zwężenie czterech pasów do dwóch i powiększenie przestrzeni dla pieszych. Jestem za tym, by zmieniać coś odważnymi, ale małymi krokami.
Co to da?
– Ulica Zwycięstwa na wysokości Traugutta ma dwa pasy, potem rozszerza się na cztery, by na Szczecińskiej znów zmienić się w dwa. To nonsens. Zabierając te dwa pasy małym kosztem dajemy przestrzeń pod różną działalność. Chodzi o zbudowanie normalnego miasta, z wąskimi ulicami, szerokimi chodnikami. Trochę się przestraszyłem, słysząc o planach deptaku, ograniczania ruchu i wielkich inwestycji. Zaczynamy w ten sposób od orania i wydawania setek tysięcy. Jestem za to zwolennikiem deptaku na niedzielę, tak jak ma to miejsce np. na Nowym Świecie w Warszawie. Można takie rozwiązanie sprawdzić – na miesiąc postawić blokady i zobaczyć, jak to się przyjmie. [na miesiąc lub na krótkie okresy czasu - np. w weekendy w celu organizowania różnorodnych akcji miejskich. Jednym z ciekawych rozwiązań jest przeniesienie giełdy do Centrum, które podsunął Soren Jylling]
Jak chciałbyś, żeby Koszalin wyglądał za 10 lat?
– Przede wszystkim, żeby nie rozlewał się na pola i łąki. Żeby zaczęło się dogęszczać centrum. To ogólnoświatowa tendencja zamożniejących państw. Obliczyłem kiedyś, że w obrębie obwodnicy [śródmiejskiej] można zagospodarowć 150tysięcy m2 powierzchni [stworzyć 150tysięcy m2 powierzchni użytkowej]. Dobrze byłoby usprawnić komunikację miejską, by do centrum można było zawsze dojechać, a autobusy kursowały często, też wieczorem. Wtedy centrum będzie żyło. Życzę też, by Politechnika się [jeszcze] lepiej rozwijała. No i odwagi w przestrzeni.
Rozmawiała:
Anna Makochonik

czwartek, 21 października 2010

Burzyć czy tworzyć

W odpowiedzi na artykuł Janusza Jackiewicza (dziennik Miasto - 15.10.10).

Bardzo lubię te cztery budynki na Zwycięstwa. Sygnalizują dawny początek miasta: po lewej cztery domki, po prawej wille, dalej zabudowa pierzejowa, i tak aż do centrum. Przeplatane wielkopłytową zabudową lat 60-tych i 70-tych. Koszalin przerósł Cöslin.

Biblioteka Uniwersytetu Bauhaus w Weimarze (fot. Tobias Adam)

Zobrazowany powyżej przykład pokazuje, że Weimar, 60-tysięczne miasto o silnym, XIX-wiecznym dziedzictwie potrafi zdobyć się na czytelny architektoniczny gest: „W naszym mieście stawiamy na naukę! Wszystko tutaj jest podporządkowane współczesnej kulturze wiedzy.” W Koszalinie historyczne budynki jeśli zastępuje się nowymi, to raczej nijakimi. W opisanej przez JJ sprawie kluczowa wydaje mi się nie kwestia: czy zastępować, lecz: czym zastępować?

Z artykułu, do którego się odnoszę, wynika, że na miejscu poniemieckich domków ma stanąć spory mieszkalny dom. Dawne przedmieście Koszalina, dla którego te domki były charakterystyczne, po wojnie zamieniło się w jeden z najistotniejszych węzłów w mieście (Traugutta/Zwycięstwa/4 marca). Koncentracja mieszkań i usług w węzłach komunikacyjnych jest logiczną zasadą rozwoju miast, więc kierunek opisywanych zmian należy odbierać pozytywnie. Dzisiaj rola tego węzła jest potwierdzona ekonomicznie przez najwyższą koncentrację supermarketów w mieście.

Pytanie, czy to, co otrzymamy na miejscu poniemieckich domków (wraz z przynależnym otoczeniem, może lepszym od dzisiejszych krzaków) będzie czymś więcej niż bryłą pstrokatego styropianu. Nowa zabudowa mieszkalna na tyłach niedalekiej ul. Wyspiańskiego odgradza się od swojego otoczenia murem (grelus.org/blog/2010/10/mury). Czy nowa zabudowa na Zwycięstwa zdoła nadać lepszy ton przyszłemu centrum dzielnicowemu wschodniego Koszalina, czy też będziemy musieli czekać 20 lat na zastąpienie supermarketowych stodół czymś ambitniejszym, by tak jak kiedyś móc jechać główną ulicą naszego miasta bez odwracania wzroku? Czy na miejscu zburzonego potrafimy stworzyć?